Wywiad z p. Zbigniewem Janem Dąbrowskim więźniem Kołymy – W 75 rocznicę pierwszych deportacji w głąb Rosji cz. 2.

Canada13

Władysław Grodecki – W 75 rocznicę pierwszych deportacji w głąb Rosji cz. 2.

POWRÓT Z PIEKŁA

Wywiad z p. Zbigniewem Janem Dąbrowskim więźniem Kołymy

W maju 1999 r. rozpocząłem trzecią wielką, drugą samotną wyprawę dookoła świata. Jej celem było upamiętnienie 80 rocznicy Bitwy Warszawskiej, jednej z najważniejszych bitew w dziejach świata, nazywanej „Cudem nad Wisłą”. Nad Warszawą, nad Polską, nad Europą, nad światem w 1920r. zawisło śmiertelne niebezpieczeństwo. Bolszewickie hordy zamierzały przejść po „trupie Polski” na Zachód, połączyć się z braćmi Niemcami. Sowietom marzyło się pojenie koni w Atlantyku, i kąpiel w fontannach Rzymu. Ale Polska umierać nie chciała, Polska nie dała się uśmiercić. Dwadzieścia lat później było już za późno by Bolszewicy mogli te plany zrealizować. Tego Stalin nie zapomniał tego Polakom!

Układ Ribbentrop- Mołotow, wybuch II wojny światowej, 17 września 1939 r., Katyń, deportacje na Sybir, podział Europy w Jałcie i inne niewyobrażalne cierpienia milionów Polaków w ostatnim stuleciu swe źródło mają głównie w zwycięstwie w 1920 r. ?

To polscy osadnicy, rodziny wojskowe były dla Sowietów największą przeszkodą w opanowaniu utraconych przez Rosję wówczas ziem i w pochodzie na Zachód. Dla Bolszewików było oczywiste, że te ziemie trzeba oczyścić z wrogiego mu elementu, stąd też masowe deportacje najbardziej wartościowego dla Polski elementu Za koło polarne i na Syberię.

Tylko niektórym z około miliona Polaków, którzy zostali umieszczeni w osławionych łagrach udało się opuścić nieludzką ziemię. Najdalej położonym i posiadającym najgorszą sławę „Archipelagiem Gułag” była Kołyma. Stamtąd nikt nie wracał. Zbigniew Jan Dąbrowski, którego w 1999 r. poznałem w Toronto w Kanadzie należał do wyjątków.

W K A N A D Z I E

Kanada jest jednym z krajów gdzie standard i jakość życia są najwyższe na świecie. Po Rosji jest to największe państwo naszej planety ( 9971 tys. km2). Podobny do Polski klimat, podobna roślinność oraz bardzo mała gęstość zaludnienia i otwarcie granic przed imigrantami z Europy ( w tym z Europy Środkowej ) sprawiło, że Polacy chętnie się tu osiedlali. Obecnie mieszka tam około 300 tys. naszych rodaków. Znaczna część z nich to emigranci z czasów II wojny światowej, deportowani z Kresów w głąb Rosji. Po wyjściu z Armią Andersa i kilkuletniej tułaczce po świecie nie mogąc wrócić do swych rodzinnych stron wybrali Kanadę, jako swą drugą ojczyzną!

Po pobycie w Montrealu udałem się do Toronto, które nie jest zbyt pięknym miastem, więc miałem więcej czasu na spotkania z rodakami. Gościł mnie Wiesław Piękny, rzeźbiarz z Krakowa, mieszkający w tym mieście od 1987 r. Dzięki niemu poznałem wielu ciekawych ludzi m. in. dziennikarza Jacka Szczypińskiego (wywiad w Gazecie ), Krystynę Piotrowską z radia „Polonia” (wywiad radiowy i spotkanie w restauracji FREGATA w Mississaga). Zaproszono mnie również do budynku Kongresu Stanowego na spotkanie z członkami Stowarzyszenia Polskich Kombatantów, Koła terenowego Toronto. Bardzo serdecznie przyjął mnie tam prezes SPK Władysław Dziemiańczuk i poprosił bym opowiedział o swej wyprawie i o Krakowie!

Po wykładzie podszedł do mnie jeden z kombatantów- Zbigniew, Jan Dąbrowski uścisnął moją dłoń, zaprosił do Hamilton i przekazał kilkadziesiąt dolarów i wizytówkę z adnotacją „proszę pomóc” dla brata Tadeusza właściciela City Motor Hotel w Hamiltonie. Następnego dnia do Hamilton przywiózł mnie Stasiu, przewodnik krakowski, tam ugościła mnie Anna, żona Tadeusza, przekazała klucze do obszernego, wygodnego pokoju i przypomniała o kolacji! Niestety nie miała zbyt wiele czasu dla mnie, gdyż przyjmowała szczególnych gości- Albańczyków z Kosowa. Ale nie nudziłem się, a kolację spożywałem już ze Zbigniewem w pokoju hotelowym. Przekazując mi książkę „Wspomnienia, które zawsze wracają” zwrócił się do mnie: „Panie Władysławie proszę mnie pytać, a później gdziekolwiek pan będzie proszę pisać, proszę mówić i świadczyć w inny sposób czym jest bezbożny komunizm, jakie piekło zgotował nam Polakom i innym narodom!”

W.G. Proszę o kilka słów biografii.

Z.J.D. Urodziłem się 28 marca 1922 r. w Torczynie koło Łucka. Ojciec Romuald zajmował się handlem, a bardzo religijna mama prowadziła Akcję Katolicką. Miałem dwóch braci – Tadeusza i Henryka. Po skończeniu Szkoły Powszechnej w Torczynie zdałem egzamin konkursowy do gimnazjum w Łucku, ale po niezbyt udanym początku rodzice przenieśli mnie do gimnazjum Ojców Pijarów w Lubieszowie na Wołyniu. Tu w latach 1753-59 kształcił się Tadeusz Kościuszko. Miło wspominam mój piękny Torczyn i czteroletnią edukację w Lubieszowie, gdzie kształciła się młodzież z całej Polski.

W.G. W wieku 17 lat skończyła się ta sielanka?

Z.J.D. Tak wrzesień 1939 r. raz na zawsze zmienił nasze życie. Lato tego roku było piękne, pełne słońca, kąpieli w rzekach i jeziorach, czasu beztroskich zabaw. Czuliśmy jednak, że dojście do władzy Hitlera i jego agresywna polityka nie wróżyła nic dobrego, ale nikt nie wyobrażał sobie tego co wydarzyło się po 1 września 1939 r.

W.G. Dla tych co mieszkali na Kresach najgorsze miało dopiero przyjść po 17 września 1939 r. ?

Z.J.D. 17 września Sowieci przekroczyli granice Polski ze wschodu. Ukraińcy budowali bramy tryumfalne, tworzyli bojówki, podżegali przeciw Polakom, zaś Żydzi sporządzali listy najbardziej wartościowego elementu polskiego i przekazywali je funkcjonariuszom NKWD.

Od momentu wkroczenia Rosjan w granice Rzeczpospolitej nawet my młodzi byliśmy świadomi, że ich celem będzie wcielenie naszych ziem wschodnich do ZSRR. By to zrealizować konieczne było wyeliminowanie wrogich im światłych Polaków i sprzyjających im mniejszości narodowych.

Jedną z metod prowadzących do tego celu były masowe wywózki na Syberię i za Koło Polarne. Pierwsza, bez wątpienia. najstraszniejsza deportacja miała miejsce 10 lutego 1940 r. kiedy wywieziono w głąb Rosji ok. 220 tys. ludzi. W środku mroźnej nocy, uzbrojeni enkawudziści razem z miejscową milicją, wyłamywali drzwi, budzili zaspanych mężczyzn i kobiety, młodzież i dorosłych, dzieci i staruszków. Na spakowanie się dawali 20- 30 minut po czym saniami odwozili ( czasem trzeba było iść pieszo ) na stację kolejową, gdzie czekały już pociągi z bydlęcymi wagonami. Do każdego wagonu wtłaczano do 70 osób i zamykano. Dziura w podłodze zastępowała toaletę, mały zakratowany otwór – okno, w środku to było miejsce na baraż, a cztery prycze po bokach to legowiska dla nieszczęsnych skazańców. Następne deportacje ( 13 kwietnia – 1940r. ok. 320 tys. osób, czerwiec 1940 r. – 240 tys. i w czerwcu 1941 r.- ok. 200 tys. przebiegały wg. podobnego scenariusza ).

W.G. Kiedy pan i pana rodzina znalazła się w sowieckiej niewoli?

Z.J.D. Prawie natychmiast po wkroczeniu Czerwonej Armii rozpoczęły się aresztowania rodzin wojskowych, inteligenckich i urzędników państwowych. Aresztowano mojego ojca, a kilkanaście tygodni później i mnie umieszczono we więzieniu w Łucku. Warunki nie były zbyt komfortowe w tym swoistym karcerze – drewnianej budzie o wymiarach 1×2 m. Myślałem, że się uduszę, ale klęcząc zobaczyłem niewielki otwór po sęku i zacząłem wsysać powietrze.

Przetrwałem może z godzinę, po czym umieszczono mnie w sali więziennej gdzie pokrótce przydzielono mi miejsce obok profesora Lopka i hrabiego Wojciecha Mycielskiego. Siedzieli tu już po trzy miesiące, lubili mnie i wiele od nich się nauczyłem. Dotyczyło to głównie przesłuchań; przesłuchania prawie zawsze prowadzone były wg. tego samego scenariusza, najpierw śledczy byli bardzo mili i pytali o wszystko tylko nie powód aresztowania, a później: „jesteś młody, gdy się przyznasz będzie niższy wyrok!”

Do czego mieliśmy się przyznawać, do działalności kontrrewolucyjnej, do planów obalenia Związku Radzieckiego? Odmawiałem zeznań, nic nie podpisywałem, mimo licznych szykan i bicia. I taka sytuacja trwała przez pięć miesięcy, gdy w dawnym urzędzie lasów państwowych rozpoczęła się rozprawa sądowa. Wraz ze mną było jeszcze pięciu oskarżonych. Każdy otrzymał podobny zarzut; „ przynależność do organizacji antyradzieckiej!” W przerwie procesu, niski, krępy Żydek Rachman, niby adwokat z urzędu bezskutecznie starał się namówić nas by mówić prawdę, ale nikt go nie słuchał. Podobnie było i po przerwie, nikt „nie przyznał się do winy”, więc odczytano wyroki. Ja dostałem 15 lat łagrów.

Zbliżały się święta Bożego Narodzenia 1940 r. mama przysłała mi paczkę z żywnością, zimową odzieżą i dobrze ukrytym medalikiem. To pomogło mi przetrwać bo wkrótce w wigilię Bożego Narodzenia w środku nocy przy temperaturze blisko – 40 o C załadowano nas do bydlęcych wagonów w Łucku i pociąg ruszył w nieznane.

Wspominałem jak rok temu byłem z kolegami na pasterce, a teraz cieszyłem się tym, że mama i brat są jeszcze na wolności. Różne myśli przychodziły do głowy, w międzyczasie ktoś wyłamał kilka desek w wagonie i wyskoczyło dwóch mężczyzn, chwilę później słychać było strzały, obaj zginęli.

Planowałem i ja ucieczkę, ale chyba mój Anioł stróż pochwycił mnie za rękę? Po wielu godzinach jazdy pociąg zatrzymał się na bocznych torach i padł rozkaz by opuścić wagon. W śniegu ustawiliśmy się w piątki i po godzinie marszu dotarliśmy do Peresilna turma – ciężkiego więzienia w Charkowie. Nim wprowadzono nas do cel więziennych musieliśmy na oczach NKWD-zistów stoczyć prawdziwą wojnę z tłumem groźnych bandytów, rosyjskich więźniów, łachmaniarzy, którzy chcieli nas pozbawić ciepłej odzieży. Wyczerpanych, poobijanych i głodnych wtłoczono nas do cuchnącej brudnej celi, przyniesiono trochę chleba, kilka wiader herbaty i worek drobnych, niesolonych rybek. Parę razy na dobę wyprowadzano nas grupami do ubikacji, gdzie było kilka kranów z zimną wodą. Taka sytuacja trwała przez tydzień.

W.G. Przed laty byłem turystycznie nad Bajkałem, odwiedziłem Brack, Irkuck i Chabarowsk, w ciągu ośmiu dni przejechałem koleją transsyberyjską z Moskwy do Pekinu. Sporo wcześniej czytałem o losach polskich zesłańców, którzy niejednokrotnie ten gigantyczny odcinek nad Amur i jeszcze dalej musieli pokonywać pieszo. By utrudnić im marsz zakładano na nogi kajdany, a przecież nikt nie uciekał, bo Syberia to „więzienie bez krat”. Ogromne przestrzenie, niska temperatura, komary, brak żywności, dzikie zwierzęta, przeważnie nieprzyjaźni, nieufni ludzie… Ucieczki były rzadkie, każdy się bał, jeśli eskortujący zesłańców funkcjonariusze carscy strzelali to głównie do wilków czy tygrysów! Jednak przed I wojną światową wyjeżdżali Polacy na Syberię i dobrowolnie gdyż była tam potrzeba ludzi wykształconych, by te dziewicze tereny cywilizować. Nauczyciele, geolodzy, odkrywcy, podróżnicy, etnografowie i inżynierowie to przeważnie Polacy. To głównie polscy inżynierowie projektowali i budowali kolej transsyberyjską. Za Stalina bardzo się to zmieniło, Syberia stała się wielkim obozem koncentracyjnym? Czy jako młody chłopak miał pan świadomość, że jadąc na wschód jedzie pan na „wieczne zatracenie”? Czy miał pan nadzieję na ocalenie, na to, że stanie się cud?

Z.J.D. Oczywiście nikt nie wiedział co go czeka? Gdzie go zawiozą. Gdy znowu znalazłem się w bydlęcym wagonie i pociąg ruszył. Mogłem mieć tylko nadzieję, że w miejscu mego „przeznaczenia” będą w miarę znośne warunki do przeżycia. Niestety myliłem się.

Warunki bytu zesłańców różniły się w zależności od rodzaju pracy, klimatu i ludzi- w posiołkach byli to komendant „sowchoza”, magazynier, wracz ( felczer) , piekarz, „ kulturnik” i strażnicy. Poza dziećmi do szesnastu lat ( te musiały chodzić do rosyjskich szkół ) wszyscy musieli pracować, za co otrzymywali minimalną rację żywnościową. Dzieci często rozdzielano z rodzicami, na zawsze… Dla wysiedleńców były cztery zasadnicze rejony – Workuty, nad Morzem Białym, tereny zachodniej Syberii za Uralem i Kazachstan. Moja podróż trwała dwa miesiące, więc byłem świadomy, że w żadnym z tych miejsc się nie znajdę!

W.G. Zesłańcy by przejść pieszo przez Syberię potrzebowali dwa lub trzy lata, wam wystarczyło dwa miesiące by pociągiem dotrzeć nad Morze Ochockie. Jak wyglądała ta podróż?

Z.J.D. Mijaliśmy większe i mniejsze miasta, góry, tunele, dziesiątki kilometrów pustych przestrzeni i syberyjskiej tajgi. Całymi godzinami nie widzieliśmy ludzkich osad. Zachwyt, a może i przerażenie budziła wspaniała przyroda, wielowiekowe drzewa. Nikt zapewne nie myślał tu o ucieczce, która byłaby samobójstwem? Dokuczały fatalne warunki sanitarne i kiepskie wyżywienie, ale w końcu udało się dotrzeć do Buchty Nachodki.

W.G. Znalazł się pan na Kołymie. Sama nazwa brzmi szczególnie złowrogo. W tym bardzo bogatym w różne minerały regionie w dorzeczu Kołymy o powierzchni ok. 2,5 mln km 2 stworzono z rozkazu Stalina w latach trzydziestych XX w. największą grupę obozów pracy przymusowej. Więźniowie zatrudnieni byli w kopalniach, przy wycinaniu drzew i budowie dróg czy kolei. Była to doprawdy katorżnicza praca, a przerywano ją dopiero gdy temperatura spadła poniżej – 55 o C. Przy bardzo kiepskim wyżywieniu, skromnej odzieży i fatalnych warunkach sanitarnych w początkowym okresie już po kilku miesiącach pobytu umierały cztery na pięć osób. Czy pan był świadomy tych zagrożeń?

Z.J.D. W Buchta Nachodce niewielkim porcie nad Morzem Ochockim znajdował się ogromny obóz otoczony podwójnymi zasiekami z drutów kolczastych. Umieszczono nas w jednym z baraków ogromnego obozu otoczonego zasiekami z drutów kolczastych. Piętrowe drewniane prycze pokryte słomą stały się miejscem chwilowego wytchnienia. Nie przeszkadzał nam ogromny smród i pluskwy. Wcześnie rano zbudził nas przeraźliwy ryk syren. Apel, skromniutkie śniadanie (owsianka z dodatkiem głów od śledzi oraz trochę chleba ) i 10 godzin pracy przy rozładunku statku. Wieczorem zupa z kapusty i 200 g. chleba.

Po dwóch tygodniach na ten sam statek nas załadowano i udaliśmy się w kierunku Magadanu, stolicy Kołymy. Nim zajęliśmy swoje weszliśmy na statku miała miejsce jeszcze gorsza „jatka” niż w Charkowie. Niesłychanie agresywni i brutalni rosyjscy więźniowie rzucili się na nas. Byli ranni i zabici. Ci zostali pod pokładem, a nas dostarczono ciężarówkami do ciepłego baraku. Wkrótce dowiedzieliśmy się od oficera, że miejsce naszego stałego zamieszkania znajduje się w Katanach około 500 km. od Magadanu. Jego słowa : „z Kołymy nikt nie wraca” zapadły mi głęboko w pamięci. Najzwyczajniej w świecie zacząłem się bać i tracić wiarę w ocalenie. Wydawało mi się, że jestem na końcu świata, w przedsionku piekła. Przed oczyma jak na filmie przesuwały się obrazy różnych epizodów z dzieciństwa i młodości. Wydawało mi się, że powoli umieram…

Z tego letargu wyrwał mnie głos poczciwego konwojenta, który radził by nie próbować uciekać bo w temperaturze ok. -50 o C kończy się to śmiercią. Siarczysty mróz bardzo utrudniał transport. Mijaliśmy kolejne obozy i łagierników odśnieżających drogę do kopalń złota. W pewnym momencie nasza i inne zdezelowane ciężarówki ugrzęzły w śniegu i trzeba było szukać schronienia. W pobliżu było kilka baraków, w jednym z nich nas zakwaterowano. Szczęśliwie było tam bardzo ciepło bo palacz, świadomy, że jego poprzednikowi poderżnięto gardło za to, że odśnieżając drogę doprowadził do wygaśnięcia pieca. Jakoś bardzo nas polubił, mnie najmłodszego chyba najbardziej? Dał nam trochę chleba, cebulę i gorącą wodę – kipiatok. Wyglądał na bardzo zatroskanego o to co mnie czeka. Po chwili przez okno wskazał wzgórze i czerwony słup na szczycie. Tu jest kres wędrówki łagierników, także i twojego przyjaciela Bronka, który przed chwilą wyzionął ducha. Pod nim znajduje się tysiące kości. Co mnie czeka, pod którym słupem mnie pochowają? Nie mogłem zasnąć, a rano po śniadaniu ruszyliśmy wolno w dalszą drogę mijając setki łagierników wracających z nocnego odśnieżania drogi. Wieczorem tego dnia dotarliśmy do celu.

W.G. Jak wyglądał typowy dzień w łagrze? Kogo tu przywożono? Jaka była atmosfera?

Z.J.D. Zakwaterowano nas w ogromnym obozie, gdzie było kilkadziesiąt baraków. W każdym z nich były piętrowe prycze. Podobno w tym łagrze było około dziesięciu tysięcy Polaków, wielu Rosjan i Ukraińców. Ponieważ byłem najmłodszy i na ogół lubiany przez wszystkich udało mi się otrzymać pryczę blisko pieca, a więc po pracy nie marzłem, a odmrożenia nóg były największą zmorą! Łatwiej było o żywność niż o ciepłą odzież, więc ludzie padali jak muchy, z głodu, wycieńczenia i chorób. Bez wątpienia życzliwość i pomoc towarzyszy niedoli, głównie Polaków ułatwiła mi przetrwanie. Jeden drugiemu był często bratem, a dla mnie i ojcem! Pomagała też wiara w Boga i modlitwa. Pracowaliśmy w kopalni złota przez siedem dni w tygodniu po dziesięć godzin używając taczek, kilofa i łopaty. Zamarzniętą skałę wrzucano do skrzyni i wyciągano na szczyt wieży. Tam wysypywano ją do rynny, a woda z pompy ręcznej wypłukiwała złoto. To była katorżnicza praca. Tylko bardzo silne ponad – 50 o C mrozy, czasem choroby sprawiały, że pozostawaliśmy w barakach.

Raz miałem temperaturę ok. 40 o C i udało mi się uprosić obozowego felczera, który dał mi cztery dni zwolnienia. W tym czasie odwiedził mnie wycieńczony, zmarznięty starszy pan prosząc o możliwość ogrzania się przy piecu, zaznaczając; „ wiem, że tu mieszkają Polacy, naród miły i gościnny. Bywałem kiedyś w waszej pięknej Warszawie…”

Po chwili rozpłakał się, a gdy się uspokoił zaczął opowiadać: „Nazywam się Simaka, profesor matematyki na uniwersytecie w Bukareszcie. Miałem żonę i młodą śliczną córkę. Powodziło nam się bardzo dobrze, trochę wędrowaliśmy, interesowałem się geografią i historią. Dobrze znałem język rosyjski i z ciekawości słuchałem Radia Moskwa. Wizja sowieckiego raju była doprawdy fascynująca, uwierzyłem i wkrótce z żoną i córką udaliśmy się do Moskwy. Planowałem, że pozostanę tam ze dwa miesiące i powrócę do Bukaresztu. Tymczasem poznałem bardzo miłego profesora, wdowca z Omska, który zaprosił mnie do siebie obiecując mieszkanie i dobrą pracę. Pojechaliśmy w trójkę. Wkrótce poznałem wielu ludzi i starałem się coś więcej dowiedzieć o tym jaka jest naprawdę Rosja. Gdy poznane osoby nabrały do mnie zaufania opowiadały mi przerażające rzeczy o przemianach jakie zaszły w Rosji po upadku caratu. Miałem żal do swojego profesora, czułem się oszukany i niebawem postanowiłem wrócić do domu. Niestety mimo rezerwacji trzech biletów lotniczych na lotnisku w Moskwie zostałem aresztowany i skazany na 25 lat łagrów, za rzekome szpiegostwo. Nim znalazłem się na Kołymie „odwiedziłem” wiele łagrów! Nie wiem co stało się z żoną i córką?

Innym razem przybył do mnie Rosjanin, kucharz, niegdyś szef znanej restauracji w Moskwie, wtedy szef kuchni obozowej, przesiedział 20 lat na Kołymie. Był bardzo rozmowny i wzbudzał zaufanie, dałem mu więc jedną z trzech koszul jakie miałem, a on w tajemnicy przed łagiernikami dał mi trochę żywności. Powiedziałem mu o swych problemach ze zdrowiem, o bólach w piersiach, kurzej ślepocie po czym zapytałem ile jeszcze będę żył? Spojrzał na mnie, na moje owrzodzone nogi i zawyrokował: „Może jakieś dwa miesiące, chyba , że nastąpi jakiś cud?”

W.G. Z Kołymy nikt nie wracał, a jednak panu i innym Polakom udało się ją opuścić. ( m.in. ostatniemu prezydentowi na uchodźstwie Ryszardowi Kaczorowskiemu, zginął w katastrofie smoleńskiej 10 kwietnia 2010 r. – przyp. autora). Czyżby stał się cud?

Z.J.D. Na Kołymę powoli wracała bardzo spóźniona wiosna. Już nie dokuczały okropne mrozy, powoli topniały śniegi, ale praca w rozmiękłym gruncie stawała cięższa i bardziej niebezpieczna. Coraz więcej osób umierało z głodu i wycieńczenia. W czasie wysadzania złotonośnej skały zginął bliski kolega Roman. Bardzo przeżyłem tę stratę, czułem się coraz bardziej samotny, dokuczała tęsknota za Ojczyzną, mamą, bratem. Głód, katorżnicza praca, wyniszczający klimat, pogarszające się samopoczucie sprawiało, że gasła nadzieja na ocalenie, nadzieja, która umiera ponoć jako ostatnia?

Dawno już straciłem rachubę czasu, jeden dzień był podobny do drugiego, tydzień do tygodnia, miesiąc do miesiąca, ale gdy w pewną pogodną niedzielę na śniadanie podano nam całkiem smaczną zupę grochową niezmrożony chleb i herbatę z cukrem, a na domiar wszystkiego enkawudziści byli wyjątkowo mili, przeczuwałem, że wydarzyło się coś szczególnego. Gdy jak zwykle piątkami szliśmy do pracy podjechała limuzyna, z której wyszło czterech oficerów NKWD. Jeden z nich wyciągnął z teczki papier i zaczął czytać:

Bracia Polacy, Przed tygodniem otrzymałem oficjalne zawiadomienie od najwyższych władz, że zostało podpisane porozumienie między szefem rządu polskiego generałem Sikorskim, a rządem naszym, że nasz kochany wielki wódz Stalin udziela wszystkim Polakom amnestii. Jesteście wolni i możecie dołączyć do formującej się pod dowództwem generała Andersa armii polskiej w Tocku. Wspólnie będziemy walczyć przeciwko najeźdźcom hitlerowskim.”

Nigdy wcześniej, ani nigdy później nie przeżyłem podobnego wzruszenia, to tak jakbym z martwych wrócił do życia. Stojący obok jak porażeni piorunem, zaniemówili, później płakali, ściskali się wzajemnie… Po chwili zaczęto odczytywać nazwiska tych, którzy znaleźli się pod „Czerwonym Słupem” jak i ci, którzy przeżyli.

Droga do wolności była jednak bardzo długa, ogromnie uciążliwa i tylko nielicznym udało się opuścić nieludzką ziemię. Nigdy nie zapomnę tej chwili kiedy w porcie w Krasnowodzku ustawiono nas gęsiego młodych i staruszków, kobiety i mężczyzn, dziewczęta i chłopców, a na końcu żołnierzy Armii Andersa. Gdy statek znalazł się na morzu poczuliśmy bliskość „Ziemi Obiecanej”, jakże nam przyjaznej i gościnnej ziemi irańskiej, poczuliśmy tak bardzo upragniony powiew wolności. I to był prawdziwy cud.

W.G. Dorośli marzyli o wolności , a ci najmłodsi , polskie dzieci, polskie sieroty marzyły by jeszcze raz w życiu do syta najeść się chleba, by jeszcze raz w życiu położyć się do czystej pościeli. Na statku oba te marzenia się spełniły.

Dziękuję za rozmowę

Władysław Grodecki

W 75 – lecie deportacji Polaków z Kresów na Syberię i za koło polarne

Nad jeziorem w Lonawli Indie

Autor nad jeziorem Lonawli ( Indie) 

Władysław Grodecki – W 75 – lecie deportacji Polaków z Kresów na Syberię i za koło polarne

Cz. I.

Bóg po to pozwala niektórym ludziom oglądać piekło za życia i wracać , aby dali świadectwo prawdzie”.

(Zofia Kossak-Szczucka)

SIOSTRA WALENTYNA

Znakomity filozof i kaznodzieja ks. prof. Andrzej Zwoliński, mój uczeń (uczestniczył w wycieczkach po Krakowie, gdzie ja byłem przewodnikiem, a później w dwóch wielkich wyprawach zagranicznych do Turcji oraz do Hiszpanii i Portugalii ), a później nauczyciel powiedział kiedyś: „tylko pielgrzym wie dokładnie dokąd zmierza, jaki jest cel jego wędrówki”.

Tak, każda wyprawa, poza aspektem przygodowym powinna mieć jakieś głębsze przesłanie. Choć głównym celem mojej pierwszej wyprawy dookoła świata 1992-94 było upamiętnienie 500 – rocznicy odkrycia Ameryki, jednak już po kilku tygodniach od wyjazdu z Polski miały miejsca dwa wydarzenia, które w zasadniczy sposób przesądziły o moim stosunku do sposobu i celu wędrówek.

Pierwsze, to spotkanie starego Persa na Wielkim Majdanie w Isfahanie w Iranie, który wspominał pobyt polskich sierot w tym mieście w czasie II wojny światowej, a drugie to spotkanie z jednym z nich, siostrą Walentyną w Lonawli k/Bombaju w Indiach. To były wydarzenia, które mną wstrząsnęły! Od tej pory polonica, losy Polaków, a zwłaszcza wojenna i powojenna ich tułaczka stały się celem każdej większej wyprawy.

Siostrę Walentynę w Lonawli odwiedziłem dwukrotnie w czasie moich wielkich ekspedycji. Po raz pierwszy w grudniu 1992 r. chyba w najbardziej dramatycznym momencie całej podróżniczej kariery; rozpadł się zespół, samochód i kamera video pozostały w Pakistanie, niemal bez pieniędzy planowałem wylot do Australii!

W ciszy krużganków Auxilium Salesian Convent w Lonavli starałem się wyciszyć i wszystko przemyśleć, zastanowić się czy podołam ogromnym trudom kilkunastomiesięcznej samotnej wędrówki po świecie. W tym „przedsionku raju” (cudowny klimat, bujna tropikalna roślinność i ogromna ilość ametystów nad brzegiem jeziora wulkanicznego) uwierzyłem, że warto podjąć to wyzwanie losu.

Po raz drugi odwiedziłem s. Walentynę w styczniu 1998 r., przed „skokiem” za Ocean Indyjski do Afryki Wschodniej (gdzie były w czasie II wojny światowej polskie sierocińce) i uroczystościami odsłonięcia Pomnika Polskich Uchodźców z Rosji w parku Mahawiry w Kolhapur- Valivade!

Po dramatycznych przeżyciach na „nieludzkiej ziemi”, a może i pod wpływem obaw by to zło nie powróciło do dziś Sybiracy niechętnie wspominają tamte okropne czasy? Trudno się temu dziwić. Zbigniew Jan Dąbrowski Sybirak, były więzień Kołymy powiedział mi kiedyś w Toronto: ”Wiadomości, które docierają do mnie z Polski, świadczą o tym, że wielu moich Rodaków o innych niż moje doświadczenia, nadal nie może sobie wyobrazić masowości sowieckiego ludobójstwa, wyzysku, poniżenia, niewolniczej pracy, chłodu i głodu oraz wielu innych szatańskich przewrotności , które w PRL osłaniane były milczeniem lub propagandowymi kłamstwami o „sowieckim raju”.

Nawet dziś w czasach III Rzeczypospolitej pewne tematy są przemilczane, lub przypominają o nich ocaleni z niewoli sowieckiej. Pomniki, płyty pamiątkowe, place czy skwerki fundują przeważnie ci, którzy przeżyli.

Oto jeden znamienny przykład; 2 marca 1998 r. w Parku Mahaviry w Kolhapurze w 50 rocznicę rozwiązania obozu w Valiwade, po 25 latach starań Związku Indian (byłych mieszkańców obozów w Indiach) i Konsula RP w Bombaju odsłonięto pomnik polskich dzieci. W uroczystościach uczestniczyło 13 osób dawnych mieszkańców obozu przybyłych tutaj z USA i Wlk. Brytanii. Ja byłem jedyną osobą z Polski. To prawda, że był p. Konsul RP I. Makles z Bombaju i Konsul Dębicki z Delhi, ale zabrakło ówczesnego Ambasadora RP Krzysztofa Mroziewicza!

Wróćmy jednak do s. Walentyny, niechętnej do zwierzeń, jednak ku mojemu zdumieniu zaproponowała spacer po parku. Weź pan kartkę i długopis. Po chwili usiedliśmy na ławce pod okazałym figowcem i zacząłem notować. Czułem się jak kapłan w konfesjonale, tym bardziej, że jak zaznaczyła byłem drugą osobą, której po wielu latach odważyła się opowiedzieć o okropnościach „jej sowieckiej nocy”.

Urodziłam się w Czeleszczewiczach k/Kobrynia. Jako małe dziecko wraz z rodzicami 10 lutego 1940 r. o godz. 5.oo rano zostaliśmy zmuszeni do opuszczenia domu. Zostaliśmy wydani przez miejscowego Żyda (tu siostra pokazała mi interesujący obraz brata Sergiusza przedstawiający tę scenę, Żyd z kartką papieru jak Judasz wydający Chrystusa wskazywał na tych, którzy w pierwszej kolejności należy ująć)! Żydzi współpracowali z NKWD, sporządzali dla nich listy Polaków, urzędników państwowych, lekarzy, oficerów, leśników itp.

Ojciec miał ok. 30 sztuk bydła i był gajowym zarządzającym miejscowymi lasami. Najbardziej potrzebne rzeczy załadowano na sanie. Brat i siostra nie zmieścili się i musieli biec 10 km. na stację. Wieczorem pociąg ruszył, rano stanął i stał do wieczora. Tak było przez dwa tygodnie. W okręgu Archangielskim gdzie w końcu dotarli karczowaliśmy lasy. Tylko ci co pracowali mieli prawo do życia. Głód, zimno i katorżnicza praca sprawiła, ze ludzie umierali masowo. Umarł ojciec!

W tym najtrudniejszym okresie s. Walentyna przyrzekła Bogu: „Jeśli przeżyję to będę służyć innym!”

Po 22 czerwca 1941r i najeździe Niemiec na Rosję ogłoszono „amnestie” i ci co nie mieli już żadnej nadziei, że opuszczą „nieludzką ziemię”, znowu uwierzyli!

Niestety tylko nielicznym się to udało! Nawet nie wszystkim, którzy byli już w pociągu „do wolności”. Rodzina Walentyny zmierzała już w kierunku Krasnowodska, nagle w miejscowości Mołotow, pociąg stanął. Zapowiedziano 30 minut przerwy, ale po 5 minutach ruszył. Wyszedł brat by coś kupić, wybiegła za nim siostra Kasia. On wrócił, ona pozostała, na zawsze…O jej los i brata Bazylego zapytano kiedyś O. Pio- ten odpowiedział: „proszę pogodzić się z wolą Bożą”!

Walentyna jej matka i brat ocaleli Niestety tylko Walentyna pozostała w Indiach. Wywędrowała do Madrasu. W 1950 r. przyjęła śluby zakonne i kolejno przebywała w Cotegree, w Madrasie, Polurze, Walere, znowu w Madrasie i w 1951r w Bombaju. W 1961r. przybyła jako pierwsza do Lonawli. Zakładała szkołę prowadzona przez ss. Salezjanki. Wciągu wielu lat była nauczycielką śpiewu, szycia, gotowania i muzyki. Wychowała trzy pokolenia żon i matek, stworzyła i przez lata pielęgnowała rozległe założenia parkowo- ogrodowe w Lonawli.

Szkoła początkowo mała, dziś rozrosła się do b. dużej kształcącej młodzież z Lonawli i Malavi. Od żłobka do 10 klasy na różnych poziomach uczyło się tu ponad 2000 dzieci.

Koszty rozwoju i utrzymania finansowała włoska organizacja INSIEME ( „Razem” ), niewielka pomoc płynęła z Czech i Słowacji. Przestała napływać pomoc z Polski!

Czyżby społeczeństwo polskie stawało się mniej wrażliwe na niedostatki innych; zwłaszcza tych, którzy jako pierwsi przyszli z pomocą zadręczanym na „nieludzkiej ziemi” polskim sierotom.

To siostra Walentyna spłaca dług wdzięczności za te lata gościny. Gdy wspominała czasy swego dzieciństwa i młodości, gdy mówiła o Polsce nie potrafiła ukryć wzruszenia. Wszystko co polskie było jej b. bliskie i drogie, a jednak nie myślała o odwiedzeniu swej ojczyzny. Może z braku pieniędzy, a może nie miała odwagi iść i prosić o polski paszport do Konsulatu RP w Bombaju?

Władysław Grodecki

Cdn.

Deportacje Polaków na wschód 1940-1941